Geoblog.pl    bicun    Podróże    Indochiny lądem    Niezbadane sa sciezki Pana...
Zwiń mapę
2007
30
lis

Niezbadane sa sciezki Pana...

 
Chiny
Chiny, Lijiang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9984 km
 
Rozdzielilismy sie. Jarek wrocil na kilka dni do klasztoru Hongchung Ping wyciszyc sie i popisac. A my w droge, do Wawozu Skaczacego Tygrysa. Tylko nie od razu...
Nie bylo biletow na pociag do Panzihua(najblizej do wawozu). Wiec wykombinowalismy, zeby nie tracic czasu, ze pojedziemy do Xichangu i bedziemy sie przebijac do Lijiangu. Ale ze nie bylo biletow na kusztke, dostalismy tzw. hard seat. Okazuje sie, ze numer miejsca na bilecie nie oznacza wcale, ze bedzie ono wolne. Wsiedlismy do pociagu a tam? Wszedzie chinczycy. Siedza na naszych miejscach, stoja w przejsciach i nawet w kiblu. Nieciekawa perspektywa 8-mio godzinnej jazdy. Ale od czego jest konduktor. Jak nas zobaczyl sprawdzil ktore miejsca sa nasze i zaczal robic porzadek. Nie sadzilem, ze mu sie uda. Nie wiem co tam pokrzykiwl, ale ludzie zaczeli sie sciskac. Zrobil rowniez miejsce na bagarze na polkach, gdzie myslalem, ze miejsca juz nie ma. Zdjal buty i skakal po siedzieniach przesuwajac pakunki. I udalo mu sie. Usiedlismy. Na dlugie godziny. Ale wyjsc do toalety nikt z naz sie nie odwazyl. Chcielismy siedziec.
Autobus zlapalismy stosunkowo szybko. Tylko nie bezposredni. Pomogla nam bardzo mila cikulinka. Pojechalismy przez gory do Youn cos tam. I tu niespodzianka. Nie ma autobusu na dzis. Na jutro zreszta tez nie. Pani z kasy kazala nam isc dalej ulica i znalezc sobie jakiegos busa. Spotkalismy wycieczke studentek skads tam i powiedzialy nam, ze mozemy cos zlapac dopiero rano. Wiec zostalismy na noc. Rano Licytacja z kierowcami zaczela sie od 300Y za kurs do Lugu Hu. Nawet nie polowa drogi do Lijiangu. Stanelo na 150 i pojechalismy kilka godzin dalej przez gory. A tam niespodzianka. Park narodowy i trzeba zaplacic wstep. No to placimy. Kierowca mowi, ze za nastepne 700 julianow zawiezie nas tam gdzie chcemy. Nie chcemy. Za drogo. A skoro juz tu dotarlismy postanawiamy zobaczyc jezioro gorskie. Ogromne. Chyba wszystko w Chinach jest wieksze. Tylko chinole takie kurduple. Spotykamy nasze wczorajsze studentki. Chca isc z nami nad jezioro a najlepiej po angielsku wychodzi im "ok,ok!" i "let's go, let's go". I idziemy. A jezioro piekne, zawija sie pomiedzy gorami i konca nie widac. Przejrzystosc wody to podobno 12 metrow. Moze i tak, ale nie bylo jak sprawdzic. Mieszka tu miejszosc narodowa Yi. Nosza piekne, kolorowe stroje a mezatki kapeluszaste nakrycia glowy. Wygladaja jak prawoslawni popowie.
Nastepnego dnia idziemy na autobus, ktory mial przyjechac okolo 14.00. Nie przyjechal. Drugi o 16.00 rowniez nie. Czekalismy do pozna. Zaproponowano nam, ze za 1000Y mozemy jechac busikiem. Sramy na to. Duzo kasy. Ale znalazl nas wlasciciel hotelu w ktorym spalismy i przez anglojezyczne chinki zapytal czy nie chcemy spac znowu. Nie wiedzial, ze szukamy transportu na dalsza droge. Obiecal, ze jutro zalatwi. Podzwonil i zalatwil. Po 50Y od glowy(a nie po 330).
Jedziemy gorskimy serpemtynami. Kierowca pali papierosa, rozmawia przez telefon, trabi i wyprzedza pod gorke na zakrecie. Normalka. Zdarzylismy przywyknac. Tylko tylek boli od jazdy. Nie wszedzie jest normalna droga. Czasem jej brak. W pewnym momencie widzimy lecace skaly na droge przed nami i osowajaca sie ziemie. Leca naprawde duze odlamki. Kierowca wyczekuje moment i przejezdzamy. Nie bez strachu.
W Lijiangu jestesmy wieczorkiem, znajdujemy nocleg i spac. Dziewczynka kapala sie pierwsza i zuzyla cala ciepla wode. Trolimy z Rafalem. Rano bierzemy wory i lapiemy autobus w poblize wawozu, jak mniemamy. Wybieramy sie na trekking i nie wiemy jakie warunki mozemy tam spotkac. Przewodnik nic o tym nie mowi. Wiec bierzemy wszystko. Liczymy sie z noclegiem pod namiotem. Po godzinnej jezdzie ladujemy w miasteczku o niewymawialnej nazwie. Jemy jakas pieczona galarete na ostro, uzupelniamy zapasy zupek i wody, i w droge. Okazuje sie, ze musimy wrocic kilka kilometrow na rozstajne drogi. Idzemy. Swieci slonce. Mija godzina za godzina. Raf coraz markotniejszy. Oslabiony biegunka. Nam tez nie do smiech. Mamy mapke, ale z doswiadczenia wiemy, ze chinczycy nie wiedza nic o proporcjach i skali. Moze byc tak, ze dluzszy odcinek z mapy idzie sie krocej niz krotszy. Nagle Raf wchodzi do rowu i zrywa jakies zielsko. Nie wierzymy wlasnym oczom. Najprawdziwsza marycha! I pachnie jak marycha. Tylko juz zapylona i zaziarniona. Ale bierzemy. Pozniej suszymy i jest palenia na pare dni.
Raf wymieka. Lapie busa i jedzie do Lijiangu a wieczorem lapie autobus do Kunmingu, gdzie czeka juz Jarek. Ale my z Tatia nie rezygnujemy. Nie teraz. Tylko okazuje sie, ze mamy przed soba kilkadzesiat kilometrow a nie kilkanascie, jak zakladalismy. Ale lapiemy stopa. Los nam sprzyja. To ciezarowka i koles jedzie tam gdzie chcemy(pokazal na mapie). Wysadza nas w jakims miasteczku i pokazuje gdzie isc do wawozu. Placimy za wstep(50Y), dostajemy mapke i instrukcje gdzie mozna zostawic bagaz. Okazuje sie ze po drodze sa schroniska i mozna tam spac. Zostawiamy wiec zbedny bagaz i w droge. Szlak prowadzi w jedna strone dolem jakies 25 km a z powrotem sciezka dla kozic. Mozna podjechac busem, ale jestesmy twardzi. W dole szumi Jangcy, szczyty polyskuja w sloncu a my idziemy rozmawiajac. Kilka razy zatrzymuja sie busy z propozycja podwiezienia(oczywiscie za kase), ale dziekujemy. Tylko zmeczeni coraz bardziej. Sciemnia sie. Busow brak a my zrypani jak konie. Do konca i schroniska jakies 1.5 godziny. Nagle widzimy napis na skale "Half Way Guest House- 3300m). Tylko pod gore. Decydujemy sie isc. Dlatego, ze bedziemy jutro kilka godzin do przodu a musimy jeszcze wrocic i zlapac autobus do chlopakow. Idziemy z latarka. Wszedzie unosi sie pyl z drogi, ciemno a my coraz bardziej wyczerpani. Zadnych znakow. Ale zawsze na rozstajach jest kogo zapytac. Kazde swiatlo domu wrozy nam schronisko. Ale jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Ledwo dochodzimy do jakiejs wioski. Pytamy w pierwszym domu. Kieruja nas dalej. I w dol. Cos pokrecilismy. Pytamy znowu w jakiejs chacie. Pokazali kierunek, ale i zaprosili do srodka. W koncu juz byla noc. Poczestowali goraca herbata, slonecznikiem i orzechami wloskimi. Ogladamy wspolnie chinskie teledyski na DVD. Na scianach wisza plakaty z Mao. Nie z symaptii do przewodniczacego, bynajmniej. Czytalem gdzies, ze drukowano to na wysokiej klasy papierze i kazdy obywatel mogl dostac za darmo ile chcial. Wiec ci najubozsi tapetowali tym mieszkania. Bardzo praktyczne. Nie chce nam sie wychodzic. Zreszta brak nam sil. Proponuja nam nocleg. Kobieta prowadzi nas na pieterko i dostajemy pokoj z dwoma lozkami i czyms grubym do przykrycia. Jest git. Nie pytamy o toalete. Toaleta jest wszedzie. Lozko oczywiscie za male dla mnie i nie moge sie wyciagnac a potrzebuja tego moje obolale nogi. Zrobilismy jakies 35 km w trudnym terenie. Podstawiem blisko plecak i w koncu sie wyciagam. Ale nie spie dobrze. Twardo. I na stryszku cos baraszkuje. Nie sa to myszki. Mam wrazenie, ze tam rozgrywa sie polowanie. Nie chce mi sie zastana wiac kto na kogo i wole o tym nie myslec. Wstajemy razem z gospodarzami skoro swit(okolo 8.00). Liczymy sie z tym, ze trzeba zaplacic. Ale poczciwcy nie chca pieniedzy. Mila odmiana. Nik nie chce nas naciagac. Tatiana zostawia swoja chustke do wlosow a ja smycz Lech(te sama ktora dostalem w Gdansku, kiedy bylem z chlopakami na piwie). Okzauje sie, ze do schroniska zostalo nam 10 minut marszu. Ale w nocy bysmy nie trafili. Idziemy tam na sniadanie. I w droge. Gorska sciezka, skrajem przepasci w gore i w dol. Piekne widoki. W dole malutka Jangcy. Maniunia rzeczka. Dziewczynka zrobila troche zdjec. Sprobuje pozniej wrzucic. Schodzi nam jakies 7 godzin na trasie. Mijamy kilkoro turystow. Nie ma sezonu wiec nie ma ich duzo. To podobno najglebszy wawoz na swiecie i cieszymy sie, ze jest tak kameralnie. Osniezone szczyty, potoki plynace w dol i piekne slonce. Pogoda nam dopisala.
Po poludniu wlascicielka schroniska w ktorym zostawilismy czesc bagazy zamawia nam busa do Lijiangu i po dwoch godzinach jestesmy na miejscu. Niestety, nie ma biletow na dzis do Kunmingu. Kupujemy wiec na dzien nastepny. Duzo kosztuje(ponad 200Y), ale okazuje sie, ze to autobus pospieszny. Jedziemy troche ponad 7 godzin i po poludniu spotykamy sie z Jarkiem i Rafalem na dworcu w Kunmingu. Kupili nam juz bilety na dalsza droge, wiec nie zobaczymy miasta. Przed nami ostatni przystanek w Chinach.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
ewing
ewing - 2007-12-11 07:18
teraz ja pierwszy hehe, bicun masz super opisy moze po powrocie napiszesz jakas ksiazeczke w ktorej bedzie duzo zdjec, powodzenia w dalszej drodze
 
kasa
kasa - 2007-12-12 14:28
fajnie fajnie Stary, coraz lepsze opisy:) czulem sie prawie jak z wami. wiem, wiem prawie robi duza roznice.
tylko na przyszlosc, rownie mocno co na drodze, skup sie na tym jak to jest jak juz jestescie na miejscu, bo jak to czytalem, to wiesz, napiecie roslo, roslo, przygoda, zmaganie sie z przeciwnosciami losu, a na koncu tylko pare slow, czuje sie taki maly niedosyt. albo inaczej: droga, droga, a na koncu: niech zdjecia mowia same za siebie... kibicujemy i sledzimy na biezaco, 3m sie cieplo...
 
 
bicun
Zbyszek Homa
zwiedził 4% świata (8 państw)
Zasoby: 32 wpisy32 153 komentarze153 82 zdjęcia82 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
23.10.2007 - 26.04.2008