Dotarlismy do Emeishan. Stad do Baoguo busem, kilka kilometrow i zadekowalismy sie w hostelu Teddy Bear. Przyjemne miejsce u stop gory, z dobrym zarciem. Nastepnego dnia, po zostawieniu rzeczy w przechowalni hostelu ruszylismy na trzydniowy trekking w kierunku szczytu, zwiedzajac po drodze klasztory buddyjskie. Duuuzo stopni do gory. Co prawda, czesc rzeczy zostala na dole, ale trzeba bylo wziac cos do jedzenia i do spania. Po drodze robotnicy przebudowywali schody i mieli wage. No to sie zwazylem i razem z plecakiem wyszlo 118 kg. I sam musialem sie wniasc na szczyt. Droga przez meke. Szczegolnie drugiego dnia. Noclegowalismy w klasztorach. Przed dotarciem do pierwszego, Hongchung Ping trzeba przejsc sciezka, przy ktorej baraszkuja malpy. Dobrze sie uzbroic w kij. Nie do bicia, ale do starszenia. Tylko te malpiszony chyba rozruzniaja rysy twarzy, bo nie baly sie za bardzo nas. Za przed chinolami wialy od razu. Upierdliwe troszke, bo chcialy smakolyki. Ja niestety, prezentow nie rozdaje. Ale Jarek karmil z reki, Tatia z Rafem robili zdjecia a ja oslanialem tyly. Nie lubie malp. Mialem wrazenie, ze sie ze mnie smialy. Wredoty.
Nocleg ok, tylko troche wilgotno w pokoju. Ale nie musialem nawet wyjmowac swojego spiworka do spania. Dali dwa komplety przykryciowe i bylo git. Spalem nago. Twardziele zawsze spia nago. Mozna bylo zjesc kolacje, pograc w tenisa stolowego albo badminktona(kometke?). Bladego pojecia nie mam jak to sie pisze. Rano pobudka o 7, sniadanie mistrzow(zupka chinska) i dalszy ciag meki pod gore. Schodami, co prawda, ale do gory. Za to widoki przepiekne. Moze uda mi sie wrzucic pare fotek. Drugi nocleg w Jieyn Hall(tez klasztor) na wysokosci 2540m n.p.m. Pieknie, tylko zanim doszlismy z Rafem (Tatia z Jarkiem byli tam godzine przed nami; sprinterzy) myslelismy, ze wyzioniemy ducha. Wedrowalismy we mgle, narazeni w kazdej chwili na atak dzikich malp i chinskich turystow, ktorzy chcieli sobie robic z nami zdjecia. Ale pod szczytem wyszlismy z tego smogu i okazalo sie, ze to chmury... Swiecilo slonce a pod nami morze bialego puchu. Bajecznie. A w klasztorze znowu zimno i problem z wrzatkiem. Byl, owszem, ale nie za bardzo wrzacy. Dogrzewalismy grzalka Rafa. Zo to w lozkach byly podgrzewane przescieradla. Kutwa, ale wypas. Tylko w pokoju zimno, jakies 7 stopni. Wiec wciagnalem ubranie pod kolderke, zeby na rano bylo cieplutkie. Nastepnego dnia ruszylem tylko z Jarkiem atakowac szczyt(3077m). Raf wjechal pozniej kolejka linowa, ale Tatiana musiala wrocic do hostelu. Nie czula sie najlepiej. Przeziebienie. No i weszlismy. A tam? Dziwy nie z tej ziemi. Ja pierdziele. W dole morze chmur, slonce walilo tak, ze trzeba sie bylo rozebrac i wielki, zloty posag Buddy. Oooogromny. Kutwa, ale wrazenie. No i oczywiscie swiatynia. Miejsce pielgrzymek. Tylko wiekszosc wjezdza autobusem pod szczyt i godzine wchodzi. Mieczaki. Znalezlismy super miejscowke poza ogrodzeniem i lezelismy chyba z godzine. Pieknie. Opalilismy sobie pyski i trzeba bylo sie smarowac wieczorkiem kremem. Jest tam tez miejsce, gdzie zakochani wieszaja klodki na znak wiecznej milosci. Setki klodek. Wieszaja a kluczyk laduje w przepasci. Tylko co jesli milosc sie wypala? Nozyce do metalu?
Z powrotem zjechalismy kolejka. Przygnebiajace uczucie kiedy wagonik zanurza sie w chmurach. Na dole nie bylo juz tak przyjemnie. Wsiedlismy do autobusu i powrot do hostelu. Przerwa dwudniowa na pranie, ladowanie baterii i chorobe Dziewczynki.
Dzieki wszystkim za wpisy i dobre slowo. Nie moge wyliczac, bo moze kogos pomine i juz mnie nie polubi znowu. Czuj czuj czuwaj...