Dotarlismy wieczorkiem pociagiem z Manzhouli przez Hearbin i nocnym oczekiwaniem na dworcu w tej ostatniej miejscowosci. Na dworcach w duzych miastach nstawionych na turystow zawsze mozna spotkac naganiaczy hotelowych. No i mysmy spotkali. Zabral nas do hotelu, pokazal pokoje i zadecydowalismy sie. Zaplacilismy znowu po 50julkow za dwa dwuosobowe. Nie jest zle, standart dobry tylko zimno jak w psiarni, szczegolnie rankiem. Bo niestety pokoje nie mialy ogrzewania. Tatiany i Jarka nie mial nawet okna, ale dzieki temu bylo cieplo. A zaraz pod nosem stala sobie mala, skromna, chinska knajpka z chinskiem jedzeniem i mala, biegajaca chinka. I nasz pierwszy raz z jezykiem chinskim. Powiedzielismy "hello", co wszedzie na swiecie znaczy to samo. I na nasze szczescie w menu byly zdjecia potraw, wiec moglismy zobaczyc to co chcemy zjesc. Zaszalal Jarek, jedyny nasz wegetarianin. To co zamowil bylo kociolkiem z miesem, i na dodatek chyba byly to uszy swinskie. Dla mnie moze byc. Jadlem juz to w Hiszpani. I nie dali widelcow... Tylko jakies patyki. Po dwa na glowe. Spoko, mieso i warzywa mozna wylapac. Gorzej z ryzem. Ale jest klejacy i mozna jesc trzymajac miske przy ustach.
Nastepnego dnia polecielismy na miasto, szukac ambasady Wietnamu. Trzeba nam bylo wyrobic wize. Znalezlismy. Zlozylismy wnioski, zaplacilismy i do odbioru za cztery dni robocze.(koszt, nie pamietam, ale jakies 350juanow; wiza turystyczna na miesiac). Wiec nowy rok spedzamy w Vietnam. Chcielismy jeszcze zalatwic Indie, ale lipa. Czekalismy w kolejce cztery godziny a potem nam powiedzieli, ze mamy przyjsc jutro, ale i tak nie ma gwarancji, ze dostaniemy sie do srodka. Zalatwimy to w Bangkoku.
Plac Tienanmen. Duuuzy plac w centrum Pekinu. A na nim mauzoleum Mao. Plac na okolo 40 hektarow a powstal wlasnie za czasow "panowania" Mao. Wyburzono mnostwo starych, zabytkowych domow i zabetonowano powierzchnie. Po dwoch stronach budynki rzadowe. Od poludnia brama Niebianskiego Spokoju(chyba) a na polnocy wejscie do Zakazanego Miasta. Dziwnie mozna sie poczuc, kiedy czlowiek probuje sobie wyobrazic co tu sie dzialo podczas masakry w 1989 roku. Widzialem zdjecia wtedy w dzienniku tv, ale byla to taka abstrakcja dla dzieciaka, ze nawet sie nad tym nie zastanawialem. I teraz, po 18 latach chodze po ziemi, ktora splynela krwia studentow...
Swiatynia Nieba. Niedaleko od nas. Duzy park, z mnostwem alejek mniejszych i wiekszych. Jakis palac, gdzie cesarz medytowal i zachowywal wstrzemiezliwosc od napojow wyskokowych, miesa i seksu przez trzy dni w roku. Cwaniak. Trzy dni. Zaden wyczyn. W tej swiatyni modlono sie o pomyslne zbiory. Jest to ciekawe miejsce, a mianowicie trzy okregi zbudowane jeden na drugim, kazdy nastepny mniejszy. A na samym szczycie jest punkt wyznaczajacy srodek Pekinu i srodek Chin. Nie jest tak w rzeczywistosci, ale kiedys wierzono, ze tak jest.
Zakazane Miasto. Odgrodzony teren z fosa, gdzie mieszkal cesarz i nikt ze zwyklych smiertelnikow nie mial tam prawa wstepu. Przez 400 lat az do roku 1911 cesarz nie ruszal sie stamtad. Zreszta po co. Wszystko bylo na miejscu a jak nie to mu zalatwiano. Nie bylo kablowki... Szczerze mowiac, kiedy jest sie w srodku, szalu nie robi. Jesli ktos lubi ogladac jakies ubranka, zbiory misek z porcelany i miedzi to spoko. Ja nie. Ale teren olbrzymi. Czesc budynkow w remoncie, ale nie sadze, ze wiele starcilismy. Po prostu mniej lazenia.
Mur Chinski. Pojechalismy na organizowana przez kogos tam wycieczke. Kontakt zalatwil nam chinczyk, ktory przywiozl nas do hotelu. Dobrze mowil po angielsku. Nie chcielismy jechac na ten najbardziej komercyjny odcinek, wiec wybralismy opcje druga, do Simatai. Z mozliwoscia trekingu. No i pojechali my. Tylko pogoda sie spieprzyla. Bylo mglisto, popadywal deszcz a potem nawet snieg. Rozjasnilo sie pod koniec, ale i tak nie bylo za wiele widac. Ale wycieczka fajna. Jakies 10 km iscia po murze. Czasem obok, czesem trzeba cos przeskoczyc, czy wspiac sie. Ale dawal rade. Tylko bardzo szkoda z ta pogoda. Chcielismy zobaczyc wijacy sie po gorach mur. I nie udalo sie. Nie do konca. Cos tam bylo widac. Ale niewiele. I na koniec zjazd w uprzezy nad taka mala, fajna rzeczka. Kutwa, troche strach, ale i frajda, kiedy juz jedziesz i nie mozliwosci powrotu, wiatr w reszcie wlosow i deszcz prosto w pysk... Super.
Jest taka fajna dzielnica w tym miescie. Stara. Pelno tu waskich, troche poplatanych uliczek. I uliczni sprzedawcy wszystkiego. I sklepy ze wszystkim. A przede wszystkim pelno chinskiego gowna. I to nie z importu. Przeciez to ojczyzna podrobek wszelakiego rodzaju. Sprzedajacy zaczepiaja na ulicy i wciskaja roznosci za astronomiczne sumy. Najlepiej przejsc sie rano i potem wieczorem, i posluchac jak ceny maleja wlasnie pod wieczor. Mozna sie wtady ostro potargowac. Generalnie zaczyna sie od 10% wartosci i jak sie ma szczescie to konczy na 30%. Czyli do przyjecia. Nam, facetom sie to udawalo. Szczegolnie Rafal poczol zylke handlowca i walczyl do upadlego, tzn. jak juz nie mial karty przetargowej, to po prostu odchodzil. I zostawal doganiany przez chinczyka i dobijali targu. Co innego nasza Dziewczynka. Serce jej mieklo, kiedy musiala sie licytowac. Ale kupila sobie kolczyki z pomoca Rafala i Jarka. Musi jeszcze nauczyc sie nie wzruszac przy licytacji. Twardym trzeba byc. Nie mietkim...
Zaczepiali nas rowniez studenci. Glownie po to, zeby moc pocwiczyc swoj angielski. Nie ze mna, co prawda, ale Tatiana i Jarek sobie mogli pogadac. Dwie takie chineczki zaprosily nas na wieczor do baru, na piwko. No i poszlismy, tylko sie gdzies zgubilismy i nie dotarlismy na miejsce spotkania. Ale nic to. Znalezlismy dwie inne. Poszlismy z nimi do pubu. Nie bylo tak zle. Rozmowa sie rozwijala, jak tez juz coraz lepiej rozumialem po angielsku, nawet po chinsku... Tylko rachunek byl strasznie wysoki. Nie powiem jak wysoki, ale moge zdradzic, ze jedno piwo kosztowalo 45juanow(w sklepie 3).
Za to pozniej z Rafem znalezlismy alkohol w zielonej butelce, pojemnosc 0.6litra, moc 58% za cene 6 juanow. Kupilismy. Kutwa, jaki ohydny, ale jak juz zaplacilismy to trzeba bylo wypic. No i poszlo. Nastepnego dnia znowu polecialem po butelke, ale juz nikt nie chcial tego za mna pic. "Kobiety" pily piwo a ja paliwo lotnicze, jak to pozniej nazwalismy. Wieczor byl piekny, kolorowy i krotki... Za to nastepnego dnia myslalem, ze umre. Wiecej nie pije. Ale w ramach ciekawostki, znalezlismy 40-to procentowy alkohol w woreczku foliowym. Jak u nas kiedys oranzada. Bierzesz slomke i jazda...
Sensacji zoladkowych jakichs wielkich nie bylo. Tylko pierwsze kilka dni. I po niektorych przyprawach. Jest taka pikantna jak cholera czerwona papryczka. I ona troszke mi szkodzi. Acha, i jak juz sie idzie do knajpy to trzeba uwarzac, bo te pieprzone kitajce naciagaja europejczykow jak tylko moga. Dla bialych jest nawet oddzielne menu po angielsku. Niestety, ceny tez sa angielskie.
Warto poszwedac sie po miescie. Duze jak cholerka, ale samo centrum tez daje rade. Mozna sie nachodzic. Pozagladac w miejsca, gdzie normalny, zachodni turysta nie zaglada. Gdzie ludzie na ulicy przyzadzaja posilki, gdzie jedza i bawia sie dzieci. Dzieci wlasnie nosza tu ciekawe ubranka. Male dzieci nie maja zszytych spodni w kroku. Pewnie im troche zimno, ale rodzicom zaoszczedza to czasu na sciaganie spodni podczas zalatwiania potrzeby fizjologicznej. I jeszcze harchanie(nie mylic z Horochem). Ohyda. Ludzie na ulicy pluja, wszedzie na ziemi mozna natknac sie na obrzydliwe"cos", co tam dostalo sie z gardla i sobie wysycha. I slychac odglos "odharchiwania". Wogole sie nie szczypia z tym. Coz, co kraj to obyczaj...