No i trafilismy w spokojne, zagubione i nieznane normalnym turystom miejsce. Rafal poznal w Laosie Nele, belgijke, ktora zajmowala sie projektem Generation Jurney. Buduja miejsce dla ludzi z mniejszosci narodowej Karenow i Monow. W wiekszosci to uchodzcy z Birmy. No i pojechal tam w lutym. Potem spotkalismy sie w Bkk, kiedy odbieral wize indianska i juz razem wrocilismy do tego miejsca. Uroczy zakatek posrod niewysokich gor. Cos jak nasze Bieszczady, tylko klimat inny. Mieszkalismy na farmie pracujac jako wolontariusze. Jedzenie i spanie za kilka godzin pracy dziennie. Wiecej bylo w tym sciemniania, ale swoje robilismy. Kilka nocy spalismy w bambusowej chacie a potem na ziemi pod moskitiera w stodole, jak nazwalismy ogromne zadaszenie gospodarcze. Na stale mieszka tam tylko jeden birmanczyk, Omso. Jaki byl szczesliwy, kiedy Raf powiedzial mu, ze zostaniemy na dwa tygodnie. Zycie toczylo sie zgodnie z rytmem slonca. Wstawalismy prawie o swicie i chodzilismy spac krotko po zmroku. Brak elektrycznosci, biezacej wody i zaisegu komorkowego. Raj dla duszy. Kapiele i pranie w rzece plynacej opodal. Omso gotowal posilki. Dobrze gotowal, ale bez sniadania. Dwa posilki dziennie. Dziwilo nas, ze nie jest glodny. Wstawal o 4.00 rano i odprawial medytacje. Potem podlewal ogrodek i budzil nas. Na poranna kawe. Ale nie na sniadanie. Potem go przejrzelismy. Kiedy wstawal wczwsnie to zjadal resztki kolacji, nic wiec dziwnego, ze nie byl glodny do obiadu. Bydle. No to z Rafem staralismy sie zjadac wszystko na kolacje, zeby musial rano cos ugotowac. Ale nie zawsze dzialalo. Omso zul jakies swinstwo (od tego robia sie brazowe zeby) i to dodawalo mu sil. A my biedaki tylko o kawie i herbacie. Ale to dla zdrowotnosci. Za to gotowal wysmienicie. Same wegetarianskie potrawy. Z ryba wlacznie. A jaka robil rybe, hm, palce lizac. Tylko gotowal ja z glowa. No tego to nie moglismy zjesc. Ale on mogl.
Fajni ludzie tu przyjezdzali do pracy. Wolontariusze. Z roznych stron swiata. Najwiecej z Europy. Ale tez byla jedna dziewczyna, rowniez birmanka, ktora pracowala dla projektu. Jezdzila po wioskach i rozmawiala z ludzmi i kombinowala jak im pomoc. Ale bez dawania pieniedzy. Cos kupic, jakies artykuly pierwszej potrzeby czy zalatwic cos w miescie. Fajne zadanie, tylko trzeba znac troche jezykow. W tym rejonie ludzie posluguje sie czterema i poza tym musi znac angielski. Ale radzila sobie. Lubila rozmawiac.
Poza tym duzo tu innych organizacji z calego swiata. Ze Stanow, Australii, Filipin. I naprawde sympatyczni ludzie. To jedno z tych miejsc, gdzie chcialbym powrocic i pomieszkac troche. Jak juz pisalem cisza i spokoj. Piekna okolica z dala od miejskiego zgielku. Tylko troche duzych pajakow i opancerzonych stonog, czy czegos tam. Wyglada jak nasza stonoga, ale ma jakis 30 cm dlugosci, pancerz i kolec z jadem. Niezle. Dobrze, ze mielismy moskitiere.
A tubylcy w wiekszosci zajmowali sie pozyskiwanie kauczuku z soku drzew. Na jednym ze zdjec susza sie kauczukowe nalesniki. Weseli i przyjazni ludzie. Jak sobie popili to spiewali na cale gardlo dlugo w noc. Ale nie przeszkadalo to w spaniu. Raczej kolysalo do snu...