Dotarlismy tu z Rafem w ciagu jednego dnia z przesiadka w Bangkoku. I dobrze, bo z dala od stolicy, i ciszej na dworze. Mamy chatke nad brzegiem rzeki Kwai i az sie nie chce stad ruszac. Ale co tam. Jedziemy na poldniowa wycieczke do Swiatyni Tygrysow. Nazywa sie tak bo jakies 10 lat temu ktos podrzucil mnichom malego, bezdomnego tygryska. Nie zjedli go od razu a potem sie zaprzyjaznili i teraz sobie zyja razem. Jest tam wiecej tygrysow i innej masci zwierzatek. glownie dziki. No tak, przeciez tygryski wegeterianami nie sa. Mozna sie zalapac na wolontariat i opiekowac sie tymi stworzeniami. Tylko goraco jak jasna cholera. Poza tym wszystkie kotki sa na lancuchach i wygladaja jakby byly nacpane. Albo sie upalily jakims swinstwem. Pelna komercha, jestem rozczarowany.
A potem wsiedlismy do pociagu w kierunku Nam Tok. To Kolej Smierci. I jeden z najslynniejszych mostow na swiecie. Most na rzece Kwai. Szalu rowniez nie byloby, gdybym wczesniej nie poczytal troszke faktow zwiazanych z budowa. Ludzie budowali kolej dzien i noc, dziesiatkowani przez malarie, glod i wycienczenie. Mowi sie, ze kazdy podklad tej koleji to jedno zycie. I pewnie to prawda bo zginelo jakies 16 tysiecy jencow alianckich i 100 tysiecy azjatow. Japonczycy nadzorujacy robotnikow mieli ich za nic. Poslugiwali sie samurajskim kodeksem Bushido wg ktorego dostanie sie do niewoli to hanba, ktora mozna zmyc jedynie krwia. Swoja krwia...
A potem zlapalismy autobus do Sanghaburi. 6 godzin przez gorki, blisko granicy z Birma. Chyba najpiekniejsze moje miejsce w calej Tajlandii. Ale o tym w nastepnym odcinku...