Dotarlem, znalazlem nocleg w miescie za 4$ pokoj dwuosobowy. Nie bylo jedynek a Rafal mial przyjechac za kilka dni. Duzo, strasznie duzo tu turystow. Sezon w pelni. Mozna robic rozne rzeczy, np: splynac na detce(tubing), na kajaku, na pontonie, skoczyc do wody z 12-stu metrow, albo siedziec cale dnie na tarasie i podziwiac widoki. Po dwoch dniach nic nie robienia przenioslem sie do Organic Farm z zamiarem popracowania dla nich za wikt i opierunek. Ale niestety zasady sie zmienily i musialem placic 3$ za lozko w dormitorium. Raf juz tu dotarl. Mozna pracowac za jedzenie, ale za nocleg trzeba placic. No to spedzilismy kilka dni na balkonie pijac kawe, wode i czasem piwo i gadajac. Pozniej przenieslismy sie jakies sto metrow dalej od rzeki do Green View i za 30000 kipow(3$) dostalismy dwojke. Lepiej niz dormitory, gdzie spalismy w osiem osob. No i tu jeszcze posiedzielismy kilka dni nic nie robiac. Rozpadalo sie. Padalo cale dnie i noce przez kilka dni. A potem przez kilka nastepnych z przerwami. Za to cisza i spokoj. A widok na gory jak w naszych Bieszczedach. Zachcialo mi sie tam pojechac. Gdybym mial taki czarodziejski pierscien jaki miala Arabella albo Rumburak to pewnie juz tam bym byl. Ale nie mam...
Poszedlem ktoregos dnia na wycieczke w gore rzeki. Potem wbrod przez nia. Kilka razy prawie sie paslizgnalem. Obok przeplynal niespiesznie jakis wodny waz nie zwracajac wcale na mnie uwagi. I cale szczescie byl ogromny. Widzialem potem na brzegu jak polykal siedmioletnie dziecko. Polknal, oblizal sie i polozyl w cieniu. Teraz kilka miesiecy trawienia w bezruchu. Na zdrowie, panie wezu...
No wiec przedzieram sie dalej przez dzungle, wyrabuje maczeta droge i trafiam na drzewa bananowca. I tu dowiaduje sie jak najprosciej zerwac banany. Nalezy po prostu sciac drzewo. Wyrosnie drugie a tubylcy musza cos jesc. Ale, ze banany byly zielone, zostawiam je za soba i rabie droge dalej. Widze, jak bokiem sunie jadowita kobra, spod stop uciekaja krokodyle wielkosci jaszczurki a za kazdym drzewem czai sie ogromny tygrys. Ale nie staraszne mi dzikie zwierzeta. Nie takie bestie umykaly, kiedym wpadal w zlosc. No wiec przedzieram sie dalej. Nic nie atakuje. Dobra. Przyczajam sie na skraju urwiska, jeden skok i juz jestem u wejscia do jakiejs jaskini. Zagladam a tam gleboko i ciemno. No to ja chyc, i wyciagam latarke z plecaka i ruszam w ciemna, i niebezpieczna czelusc. Jaskinia ogromna. Trzeba uwazac na dziury porobione przez wode, ktora tedy plynie w porze deszczowej. Ciemno. Mam wrazenie, ze ktos za mna idzie. Nie widac konca jaskini. Nagle na scianie dostrzegam dwa pajaki. Takie nasze topiki, tylko trzy razy wieksze. I blyszcza im sie oczy. Robi sie nieprzyjemnie. One mnie obserwuja. Cos nawet jakby im slinka ciekla, czy cos. Slysze szelest z glebi jaskini. Cos sie potoczylo po ziemi. Kamien czy cos. Ale jakim cudem? Teraz juz slychac wyraznie. Cos mruczy i jakby sie skradalo coraz blizej. Odwracam sie i zaczynam biec w kierunku wyjscia. Juz widac swiatlo i drabine. Nalezy biec w kierunku swiatla. Jak nigdy. Wiec pedze. Za mna cos biegnie. Patrze i nie moge rozpoznac w slabym swietle co to. Ale jest szybkie i duze. Gotuje sie do skoku. Zamykam oczy...
Serce bije szybko. Wielkie emocje, wielka wyprawa. Odwracam sie na drugi bok i juz spokojnie zasypiam. Szkoda, ze to tylko sen...
A tak naprawde to poszlismy z Rafem do najblizszej jaskini. Nazywa sie None. I jest cholernie dluga. Kilkaset metrow. I ogromna. W niektorych miejscach pewnie z kilkadziesiat metrow. Doszlismy do konca i spalilismy po papierosie. I tu niespodzianka; dym papierosowy lecial w kierunku ziemi zamiast unosic sie do gory. W sumie to nawet nie wiadomo gdzie byla gora. Mam nadzieje, ze nic sie nie pokrecilo z grawitacja. Troche tam bylo dziur, stalaktytow i stalagmitow. Robi wrazenie w slabym swietle latarki. Ale juz raczej nie wybieram sie do innych jaskin. Nie czuje sie komfortowo pod ziemia w ciemnosciach. Uraz z dziecinstwa. Kiedy bylem maly mama zamykala mnie za kare w piwnicy, gasila swiatlo i puszczala muzyke z Archiwum X. Koszmar. Ale jest tu jeszcze cale mnostwo jaskin. Jest w czy wybierac. Najdluzsza ma ponad 5 km i trzeba isc z przewodnikiem. Wlasciciel domkow w ktprych mieszkalismy byl kiedys przewodnikiem i opowiadal o tej jaskini. Podobno pelno tam korytarzy i latwo sie zgubic. Tego dla mnie za wiele. Nie ide. Posiedze na tarasie i popatrze jak wiatr przegania chmury pomiedzy gorami. Tez fascynujace...
Co jemy? Jemy na ulicy. Zalezy co komu spadnie;-)
Najlepsze zarcie jest na ulicy. Ostatnio nawet zaszalelismy i wzielismy sobie kurczaka z grila, z ryzem. Oczywiscie na ulicy. Tylko na kurczaku pelno bylo much, ktore pani odganiala, ale nigdy nie wiadomo gdzie ta mucha siedziala wczesniej. Czy na innym kurczaka kawalku, czy na kupie. Ale nie bylo co sie zastanawiac. Pani wrzucila po kawalku na grila i podala ryz. A w ryzu chodzily sobie mrowki. Zjedlismy wiec z nimi. Ale obiadek pyszny. W dalszym ciagu tesknimy za schabowym i surowka z kiszonych ogorkow. Na porzadku dziennym jest tu zupa z makaronem, warzywami i miesem. Taki rosolek z wkladka. Pycha. Oczywiscie najlepszy i najtanszy jest na ulicy. Daja tez takie bulki gotowane na parze z warzywami i miesem. Ale to z koleii jest przecietne. Bulka za slodka. A w srodku jeszcze jajko. Mozna tez zamowic pizze lub full americam breakfast, ale po co. Zamowie, kiedy dotre do Ameryki. Teraz czuje sie azjata. Jem ryz i makaron, paleczki juz nie wypadaja mi z dloni i zrobily mi sie skosne oczy od patrzenia na slonce. Bo znowu dzis wyszlo.
A tak na marginesie to jestem teraz w Vientiane i za pare godzin bede przekraczal granice z Tajlandia. I prosto do Bangkoku. Nastepna wiadomosc jak znajde sobie cos do mieszkania i ozenie sie. Potem napisze. Pozdrowionka...